Podkarpacki prozaik , niedawno nagrodzony w Stalowej Woli literacka nagrodą GAŁĄZKĄ SOSNY Anatol Diaczyński jest człowiekiem dwóch, a nawet trzech odmiennych krajobrazów ojczystych.
Pierwszy z nich, odziedziczony niejako we krwi, ale znany już tylko z opowiadań rodziców – to fragment przedwojennej sowieckiej Ukrainy wokół Żytomierza, wyspa polskości znana przez 10 lat jako autonomiczny okręg zwany "Marchlewszczyzną", zlikwidowana przez stalinizm w 2. połowie lat 30-tych. Stamtąd właśnie, z Januszewki, deportowano rodzinę przyszłego pisarza – jego dziadka Józefa z żoną i małymi dziećmi – do tak pejzażowo, kulturowo i cywilizacyjnie obcej Azji Środkowej.
Drugi to krajobraz widziany oczyma młodego chłopca, narodzonego już w wiele lat po przesiedleniu rodziny, 19 listopada 1951 roku. To kołchozowa – jakżeby inaczej? – wioska Zielony Gaj w północnym Kazachstanie założona przez przesiedleńców na surowym korzeniu, w środku stepu, w który zostali ongiś wyrzuceni z transportu przesiedleńczego. I w tym sercu ogromnego azjatyckiego kontynentu chłopiec od młodych lat marzący o powrocie do polskiej Ojczyzny, podejmujący taką decyzję i obmyślający sposoby jej realizacji. Ten sam człowiek już później, studiujący w znanym moskiewskim Instytucie Literackim im. Gorkiego, podejmujący "w ciemno" próby kontaktu z instytucjami polskimi – zakończone decydującą wizytą w Ambasadzie RP, która odmieniła na zawsze los jego i jego rodziny.
I wreszcie – od 1995 r. – krajobraz, jaki stał się udziałem 43-letniego już mężczyzny: Polska lat 90-tych i początku XXI stulecia, Polska postkomunistycznych przemian. Północne Podkarpacie, obszar słynnego przedwojennego COP-u, poddawany bezlitosnej weryfikacji przez nieubłagane prawa wolnego rynku i rodzący się drapieżny kapitalizm, nie pozostawiający miejsca dla słabych.
Step wokół rodzinnej wioski w Kazachstanie jak gdyby niepostrzeżenie czynił z człowieka wędrowca, zapraszał krótszych i dłuższych podróży, za młodości Anatola - konnych. Młody Anatol nie dlatego został świetnym jeźdźcem, że rozmilował się w hippice jako ekskluzywnym sporcie... Nie, w latach 50-tych koń towarzyszył stale życiu kołchozowemu w Kazachstanie. Od czasu, gdy ojciec posadził go – 6-letniego chłopca – na grzbiecie konia mieszącego glinę ze słomą na cegły wiejskiego budownictwa , poprzez lata, gdy jako pasterz pomagał zaganiać błąkające się po stepie bydło – stale miał w Kazachstanie do czynienia z koniem, chociaż nie wygrywał konkursów jeździeckich i nie należał do hippicznych klubów. Pokochał konie i uczynił je tematem swoich późniejszych opowiadań. Był szczerze zasmucony, gdy po powrocie do Polski zobaczył polską wieś praktycznie bez konia. Do dziś bardzo mu tych koni brakuje. Zapewne dlatego w jego twórczosci ciagle powraca motyw wędrówki i wędrowca, często wierzchem na koniu...
Od 1956 roku – gdy za Chruszczowa cofnięto zakaz posiadania przez przesiedlenców broni - poznawał też sekrety stepowych polowań par force, w wieku młodzieńczym brał w nich udział ... ale już na motocyklu, nie na koniu (znamienny znak odmiany czasów!), strzelał z dubeltówki... i jest obecnie znawcą tego typu polowań. Niejeden nasz myśliwy mógłby mu pozazdroscić.
Do tego jest doskonałym znawcą realiów azjatyckiego Środkowego Wschodu. Poza mową rosyjską i ukraińską należy tutaj zasygnalizować znajomość języka kazachskiego, czemu dał wyraz w swoich środkowoazjatyckich opowiadaniach.
Znane są mu historyczne zabytki i stanowiska archeologiczne ogromnego – w porównaniu z Polską – Kazachstanu, jego osady i nawet samotne studnie na stepowych szlakach. W 1983 r. brał udział w ekspedycji archeologicznej na kokczetauskim stepie, prowadzonej przez uczonych z Pietropawłowska. Zachęcony tą przygodą przymierzał się do studiowania historii i archeologii... ale żyłka literacka przemogła. Po sukcesie prasowego debiutu swojego pierwszego opowiadania Tajna sopki Żumbak-Tas (po polsku: Tajemnica szczytu Żumbak-Tas) dostał się na wspomniany już Instytut Literacki im. Maksyma Gorkiego w Moskwie. Ale wyniósł z tamtych archeologicznych doświadczeń wiele rzetelnej wiedzy historycznej na egzotyczne tematy środkowoazjatyckie – o dawno wygasłych starożytnych ludach, przebrzmiałych potężnych państwach i ukrytych w głębi ziemi miastach... którą pożytkuje w swoich opowiadaniach.
Był korespondentem lokalnych gazet, pracował nawet w kopalni...jednym słowem, był to żywot barwny i urozmaicony, bogaty w różnorodne doświadczenia.
Napisał kilka głośnych i ważnych książek: wprowadził do współczesnej polskiej literatury – i społecznej świadomości – sagę polskich zesłańców w Kazachstanie, wątki historii Środkowej Azji… Dzisiaj – skromny, niezamożny repatriant, stalowowolanin, rencista.
Podczas swojego nowego życia, już w Polsce, zdołał ogłosić drukiem kilka interesujących książek .
Myśmy do stepów unieśli ojczyznę, Szczecin 1994
Stepowe legendy. Powieści i opowiadania, Białystok 1997
To my jesteśmy, Polsko!, Stalowa Wola 2000
Po kraju, którego już nie ma, Stalowa Wola 2002
Opublikował również wspomnienia w języku rosyjskim:
O tiech, pozabytych, skażitie chot' słowo, Stalowa Wola 2006 .
Ale oto na przestrzeni lat 2005 – 2008 zobaczyliśmy innego, chociaż równie smakowitego Diaczyńskiego. Wydał bowiem dwa tomy opowiadań, które uderzają odmiennością od jego poprzedniego pisarskiego dorobku.
Nadchodzi wieczór, więc pożartujemy, Stalowa Wola 2005
Nadchodzi wieczór 2, Stalowa Wola 2008
W tych swoich „wieczorach” zmienił na naszych oczach – chociaż na pewno nie na zawsze – swoje pisarskie emploi, stając się rubasznym humorystą i satyrykiem.
Nie świadczy to jednak o całkowitym zerwaniu z tematyką poprzedniej serii książkowej. Jest jednak świadectwem przemiany związanej z biografią autora – od wielu lat Diaczyński nie jest już przecież egzotycznym „gościem” z Kazachstanu, lecz na trwałe wpisał się w nasz tutejszy polski krajobraz, także jako literat.
O ile więc pierwszy zbiór „wieczorów” zanurzony jest jeszcze w realiach Kazachstanu okresu pierestrojki, to drugi czerpie już pełną garścią ze współczesności III RP, a konkretnie z codzienności podkarpackiej prowincji, biedniejących gwałtownie dawnych COP-owskich ośrodków miejsko- przemysłowych.
Zacznijmy od pierwszego zbioru „wieczorów”. Popatrzmy na jego nieco wcześniejsze zakorzenienie – to schyłek komunizmu ZSRR, dobiegająca końca epoka starego genseka Breżniewa. Co bardziej krytyczni pisarze, aby ominąć cenzurę, uciekają w fikcyjny świat powieści fantastyczno naukowej. Rozbrzmiewa w niej delikatna ironia mistrzów sowieckiej fantastyki, braci Strugackich. W jednej z ich powieści magowie, trudzący się nad stworzeniem wspaniałego „człowieka przyszłości”, są straszliwie zaskoczeni, gdy efektem ich wysiłków okazuje się… cham i prostak do kwadratu, nastawiony na czystą fizjologię, żarcie itd. - bez śladu wyższych pragnień i potrzeb. Oczywiście teraz możemy już głośno powiedzieć, że była to satyra na reklamowanego przez sowieckich propagandzistów „komunistycznego człowieka przyszłości”...
Podobnie też moim zdaniem należy odczytywać pewne wątki opowiadań Diaczyńskiego. Apetyczne kosmitki spod kosmodromu Bajkonur – to wyraźna satyra na optymistyczne wizje komunistycznej przyszłości, serwowane przez dworskich, „dyżurnych” pisarzy sf w byłym ZSRR.
Panorama roztaczająca się przed nami w tym pierwszym zbiorze opowiadań ukazuje gorbaczowowski, pierestrojkowy okres przejściowy, okres wielkiego zamętu – smuty , jak mówią Rosjanie – gdy ten wymarzony, idealny sowiecki „człowiek przyszłości” pragnie się gwałtownie przestawić na tory kapitalizmu, pogoni za pieniądzem i wolności seksualnej (tradycyjny sowiecki komunizm był bowiem – prawem opozycji do „zgniłego Zachodu” – purytański i pruderyjny… po wierzchu; pewne sprawy istniały, ale się o nich nie mówiło).
Autor patrzy na tych anonimowych bohaterów historycznego przełomu z ciepłym, dobrotliwym uśmiechem. Nikogo bezlitośnie nie osądza, nie rozlicza z jego moralnych potknięć i upadków, ale też nie jest obojętnym widzem. Wyraża nie ukrywaną niechęć do zbiurokratyzowanej machiny państwowej, która w imię postępu cywilizacyjnego niszczy dzikie zwierzęta i zamienia dziką przyrodę w odrażającą pustynię bezsensownych odpadków i resztek. A także sympatię do ludzi pozostawionych w czasach przełomu samym sobie, bez żadnej pomocy, nieraz i bez środków do życia, „skasowanych” i wypchniętych na margines.
Paradują tu przed nami zwykli, szarzy ludzie, bynajmniej nie święci. Ludzie bezduszni, jednowymiarowi , śmieszni i „wydrążeni” (wg wyrażenia T.S. Eliota), na to zgoda – ale także ludzie kochający życie, nie poddający się, trzymający fason i humor mimo rozlicznych komplikacji życiowych i wichur historii. Ocieplają ten krajobraz kochający zwierzęta dziadek Zembaty, młode kobyłki z dzikiego Zachodu, „które jeszcze wierzą w miłość”… i , w ostatnim zbiorku: obcy sobie ludzie z poczekalni u lekarza, których nagle połączyły wspólnie śpiewane kolędy.
Wśród tego – powiedzmy sobie – dość prostackiego środowiska kryje się stary dziadek Zembaty, który od beznadziejnie płaskiej rzeczywistości dnia codziennego ucieka w świat wspomnień przeszłości, mocno zabarwionej fantazją, „boskimi sztukami wyobraźni”. Jest to wyrażenie starego angielskiego poety-dziwaka Williama Blake’a – uważał on, że właśnie „ sztuki wyobraźni” uratują przed odczłowieczeniem jednostkę żyjącą nieludzkim systemie.
Równocześnie dostrzegamy tu odcień parodii w stosunku szeroko w sowieckim świecie reklamowanych „rodzimych wynalazców-geniuszy”, o niebo rzekomo przewyższających zgniły Zachód – jak Miczurin, niefortunny Łysenko itd.
Ale te „sztuki wyobraźni” pozwalają dziadkowi Zembatemu zachować i wykazać – w cynicznym i okrutnym świecie – sympatyczne i ciepłe strony stłamszonego człowieczeństwa, nawet jeżeli jest to… miłość do bobra lub świnki (którzy często zasługują na to bardziej niż ludzie). Nawet dość bezduszny dowódca pograniczników budzi w końcu sympatię, gdy ze słowiańskim rozrzewnieniem błaga dzielnego knurka Matrosa o przebaczenie.
Taki jest ten dziadek Zembaty, spadkobierca łgarskiej „Rzeczypospolitej Babińskiej” z zygmuntowskiego Złotego Wieku, potomek sowizdrzalskiego wojaka Albertusa i Zagłoby… a także Cyrana de Bergerac, barona Münchhausena i rosyjskiego kapitana Wrungiela (trafnie nazwanego po polsku „Załganowem”). Taka postać jest od literatury światowej przewija się w niej od czasów starożytnych. Boy-Żeleński przypominał, że po kaszubsku „pisarz” to łgorz ... i ten element zmyślenia do granic absurdu jest czymś, co literatura "ma do siebie" od zawsze.
No i mamy tu stepy, znane z naszej sienkiewiczowskiej tradycji jako Dzikie Pola, ale oczywiście w wersji o wiele bardziej wschodniej. Od czasów Sonetów krymskich i Trylogii Sienkiewicza nikt tak nie opisywał niezwykłej atmosfery stepu, tego morza traw. My współcześni mogliśmy poznać step już chyba tylko z polskich przekładów azjatyckich opowiadań Morisa Siemaszki, z Jemszanem na czele.
Opis tej egzotycznej rzeczywistości jest bardzo przystępny i przejrzysty. Tylko bardzo dociekliwym czytelnikom potrzebna jest informacja, że kiziak – to wysuszony nawóz, używany w bezdrzewnym stepie jako opał, auł – to rodzaj stepowej wioski koczowników, jurta – to rodzaj wojłokowej chaty-namiotu na okrągłej konstrukcji szkieletowej.
W zbiorku Nadchodzi wieczór 2 – sceneria się zmienia, przenosimy się do współczesnej Polski z początku nowego milenium, w której obrotni sąsiedzi ze Wschodu schodzą na dalszy plan, są handlarzami, przemytnikami, wolnymi „rękami do pracy”, starającymi się załapać tu na dłużej, drobnymi podrywaczami…
Centralne miejsce zajmuje już jednak polski tłum – ludzi ledwo radzących sobie z biedą, jak gdyby pływaków walczących o utrzymanie się na powierzchni. A także podrzędnych „ludzi biurowych”, urzędników i urzędniczek, którzy – wyrwani ze swoich zawodowych ról – zaczynają zdejmować oficjalne, zimne maski i ukazywać zaskakujące, bardzo ludzkie twarze osób po przejściach i z problemami.
Roztacza się przed nami panoramiczny obraz, nasuwający skojarzenia z balzakowslą Komedią ludzką... z jej zepsutym światem oglądanym oczyma osoby młodej i niewinnej (u Diaczyńskiego są to oczy Janki Gajskiej, „ostatniej dziewicy”).
Chwilami wyczuwamy tutaj – w postaci zalążkowej, nie rozwiniętej w pełni – coś z naturalistycznej drapieżności Zoli i Maupassanta, czasami błyska ostry, bezlitosny pazur Gabrieli Zapolskiej i duszna atmosfera Moralności pani Dulskiej , odnajdujemy tu też coś z obrazoburczej aury głośnej niegdyś powieści Zmory Emila Zegadłowicza.
W tomikach "wieczorów" charakterystyczną cechą Pisarza i jego wewnątrztekstowego narratora staje się zabarwiony ironią dystans do opisywanych wydarzeń, pisarskie „przymrużenie oka”.
Jest on w tym mocno zakorzeniony w całej europejskiej tradycji literackiej, zwłaszcza od czasów Renesansu; w tym także naszej, polskiej. Śmiałość swobodnego rozprawiania o sprawach damsko-męskich w jego opowiadaniach dorównuje …komediom starożytnych Aten, zwłaszcza tym pióra Arystofanesa.
Ale głównych korzeni „wieczorów” Diaczyńskiego należy szukać w nowożytnym, bardzo rubasznym, plebejskim nurcie powieściowym, opozycyjnym do arystokratycznej „literatury wysokiej”, rozwijającym się najpełniej w czasach Renesansu. Tutaj nasuwa się nam na myśl „powieść łotrzykowska”, z hiszpańskim Żywotem łazika z Tormesu na czele; ponadto cała tzw. literatura sowizdrzalska, także w Polsce. To także literatura parodiująca wędrówki błędnych rycerzy, hiszpański Cervantes ze swoim Don Kichotem, francuski Rabelais... To również polskie renesansowe komedie o żołnierzu-samochwale Albertusie Od nich trop prowadzi do takich późniejszych bohaterów literackich jak król łgarzy, baron Münchhausen, jak dobry wojak Szwejk z jego mnóstwem anegdot i… już mamy dziadka Zembatego z opowiadań Diaczyńskiego. Po drodze jeszcze dorzućmy bliski Pisarzowi wzorzec środkowoazjatycki – sobowtóra naszego Sowizdrzała, legendarnego muzułmańskiego kawalarza Hodżę Nasreddina.
Dodajmy tu jeszcze tradycję tych rubasznych – nie zalecanych w szkole i przez to mało znanych – fraszek Kochanowskiego, śmiałą, figlarną erotykę Andrzeja Morsztyna, i polską rękopiśmienną szlachecką literaturę „drugiego obiegu” – tzw. wczesnobarokowe silvae rerum z początków XII wieku, gdzie utwory wzniosłe sąsiadują o miedzę z bardzo, ale to bardzo rubasznymi. Nurt ten został akurat w XVII wieku dokumentnie stłamszony przez kościelną, tzw. kontrreformacyjną vel potrydencką cenzurę – rząd dusz dostał się na cały wiek w ręce ojców jezuitów, dbających bardzo o literacką przyzwoitość.
Pod względem formy kłaniają się tutaj muzułmańskie Baśnie z Tysiąca i Jednej Nocy, włoski Dekameron Boccaccia, powieści „szkatułkowe” z mnóstwem historyjek w swoim wnętrzu … u nas w Polsce jako czołowy przykład wymieńmy Pamiętnik znaleziony w Saragossie ekscentrycznego hrabiego Jana Potockiego.
Z literatury amerykańskiej nasuwają sie tutaj cięte opowieści Marka Twaina, w tym także liczne epizody z Przygód Hucka; przypomina je też motyw wiecznej wędrówki , w ktorej bohater-narrator napotyka się coraz to nowe, zaskakujące postaci...co wywołuje niekończącą się serię anegdot biograficznych, i zwykłych kawałów. I tak jest u Diaczyńskiego. Także plebejski humor prozy Diaczyńskiego bardzo przypomina twainowski, mimo odległosci w czasie i przestrzeni – przez co użyte przeze mnie w tytule porównanie Diaczyńskiego do Twaina uważam za w pelni uzasadnione. No i może jeszcze XVIII-wieczna „literatura faktu”, pamiętniki słynnych postaci wieku, w tym także specyficznych awanturników, owych szarlatańskich chevaliers d'industrie...
Wszystkie wspomniane przeze mnie utwory łączy prastary motyw literacki wędrówki i spotykanych na drodze dziwnych ludzi, co wywołuje niekończącą się serię anegdot biograficznych, i zwykłych kawałów. I tak jest u Diaczyńskiego.
Do tego dochodzi gogolowski talent tworzenia wyrazistych literackich karykatur. Michał Anioł unieśmiertelnił pewnego swojego wroga na malowanym przez siebie fresku Sądu Ostatecznego w rzymskiej Kaplicy Sykstyńskiej – w postaci odrażającego „króla piekieł”. Uważaj zatem, bracie, aby nie „podpaść” satyrykowi Anatolowi, bo możesz zostać przezeń uwieczniony w którejś z jego barwnych postaci literackich.
W swoich opowiadaniach Diaczyński pokazuje nam świat końca XX wieku, świat walenia się systemów, obyczajów i struktur politycznych, świat po rewolucji seksualnej lat 60-tych…w upadającym ZSRR, a potem także w Polsce – i to świat taki , jaki jest naprawdę, bez osłonek, bez fałszywych „listków figowych”.
Język Diaczyńskiego – z bardzo drobnymi, wybaczalnymi wyjątkami - nie jest wcale złym, zepsutym językiem polskim, skażonym wpływami rosyjskimi. Jego sympatyczne osobliwości nie są – jak mogłoby sądzić młode pokolenie Polaków z RP – wynikiem wpływu języka rosyjskiego, który panował wszechwładnie w krajach Związku Sowieckiego za czasów komuny.
„My, zesłańcy z Kazachstanu – mówił mi Diaczyński – nigdy nie zapomnieliśmy różnic między mową rosyjską i naszą ojczystą mową polską – ani w gramatyce, ani w wymowie. W naszym ”zesłańczym” języku potocznym zesłańców, którym posługiwaliśmy się w domu i między swoimi, te różnice nigdy nie uległy zatarciu. Żadne zruszczenie polskiej mowy nie mogło nastąpić w polskiej wsi w Kazachstanie, wśród polskich rolników, żyjących w gromadzie samych swoich.
Zesłańcy polscy w Kazachstanie pochodzili ze wschodnich ziem Rzeczypospolitej – tzw. Kresów - które od 1939 roku do Polski już nie należą. Ta kresowa mowa polska różniła się swoją śpiewnością i niektórymi drobnymi cechami od mowy centralnej Polski - od wielu stuleci, jeszcze od czasów, gdy w Polsce byli królowie.
Niemniej jednak była to stuprocentowa, czysta mowa polska, w swojej wschodniej wersji. Polszczyzna mieści przecież w sobie wiele lokalnych odmian.
Z takim kresowym zaśpiewem mówili przez całe życie Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki. W ich utworach czasami pojawiają się słowa kresowe, których nie używa się w centralnej Polsce. Czasami są to rzeczywiscie rutenizmy, tzn. słowa z należących niegdyś do Rzeczypospolitej Obojga Narodów terenów obecnej Białorusi i Ukrainy – np. "chołodziec litewski" w Panu Tadeuszu. Nikt ich jednak nie traktuje jako naleciałości języka rosyjskiego, bo to nie są naleciałości. Traktuje się je u tych poetów jako ozdobę stylistyczną, coś, co nadaje „koloryt lokalny” ich opowieściom. Nikt nie ośmieli się mówić, że na przykład Słowacki mówił i pisał zruszczonym językiem. I tak powinno być.
Niektórzy z przedwojennego pokolenia Polaków mogą jeszcze pamiętać, że takie kresowe cechy pojawiały się w mowie Józefa Piłsudskiego i jego najbliższych współpracowników, pochodzących tak jak on z Kresów.
Język rosyjski niemal aż do końca XIX wieku nie był na tyle konkurencyjny w stosunku do polszczyzny, by mógł wywierać na nią przekształcający wpływ, nawet w przypadku Polaków otoczonych zewsząd rosyjskojęzycznym morzem. Nie mógł więc być realnym zagrożeniem mowy polskiej – chyba, że dany otoczony "rosyjskim morzem" Polak z własnej woli odrywał się od wspólnoty polskiej i wchodził do tej rosyjskojęzycznej”.
Po drugie, należy tu dodać, że język "wieczorów" Diaczyńskiego jest tylko częściowo językiem literatury pisanej, z jej własnymi prawami i tradycjami, coraz bardziej rozmijającej się z językiem codziennych rozmów. Jest on – w przeważającej mierze - właśnie przelaną na papier mową kolokwialną, mową gawędy przy ognisku bądź piecyku, zachowująca cechy „strumienia żywej mowy” nawet wtedy, gdy została zapisana. Te wszystkie intonacje, załamania rytmu, częste przecinki, nagłe przerwy i dygresje – może dla czytelnika-mola książkowego wygląda to na grzech, ale … trzeba ruszyć wyobraźnią i „uszyma duszy” u s ł y s z e ć , a nawet dodatkowo „oczyma duszy” z o b a c z y ć tę stepową rozmowę przy blaszanym piecyku, prowadzoną z tym kresowym ( wcale w tym przypadku nie rosyjskim!) zaśpiewem, z barokową barwnością, z flegmatyczną, niespieszną rozwlekłością, z przerwami na popicie, przekąskę i sztachnięcia papierosa.
Jeżeli nie znamy i nie potrafimy sobie wyobrazić takiego kresowiaka snującego na żywo swoje opowieści , to wiele stracimy przy lekturze Diaczyńskiego - a może nawet pewne fragmenty wydadzą się nam zbyt mało literackie, jak gdyby nieociosane, niewyheblowane.
Może i ta mowa opowiadań Diaczyńskiego odstaje od nieco skostniałego i sztucznego języka literatury pisanej, ale czy to jest grzech?… czy raczej odświeżenie, sięgnięcie do żywych, niewyczerpanych źródeł siły i urody, jędrności i soczystości? Podobnie jak to było w pamiętniku Jana Chryzostoma Paska, czy też w góralskich gadkach Sabały, śmiało niegdyś wprowadzanych do literatury przez Sienkiewicza, Tetmajera, Witkiewicza-ojca…?
Są ludzie , których na pewno razi otwartość, z jaką „wieczory” Diaczyńskiego traktują intymne sprawy damsko-męskie, objęte u nas silnym obyczajowym tabu, zakazem publicznego poruszania w rozmowach. I nieważne dla nich, czy jest to zakorzenione w tradycji literackiej, czy nie. Śmiem twierdzić jednak, że ten łobuzerski humor erotyczny u Diaczyńskiego – wprowadzany z dystansem i „przymrużeniem oka” - jest delikatniejszy od wielu pozycji prozy amerykańskiej, ponuro (i śmiertelnie serio) przesyconej wulgaryzmami i przeraźliwie chłodną "techniką" seksualną. Także od nieznośnie sentymentalnych, przemycających pornograficzne opisy pod płaszczykiem romansu, dziełek z serii Harlequin.
Reasumując: dostaliśmy tutaj coś, co stanowi literacki obraz... przeskoku. Od egzotyki mało znanego nam Wschodu – poczynając od tego ukraińskiego, poprzez dawną euroaqzjatycka strefę stepową, aż do Kazachstanu, który sowieckie rządy komunistyczne uczyniły "tyglem kultur" – po naszą polską współczesną codzienność.
Bohater-narrator z zupełnie innej bajki staje się obserwatorem świata, którego przedtem nie znał, i ta obserwacja ma walor wielkiej świeżości. Czasami przeplatana jest niby-naiwnym zdumieniem nad czymś, co dla tuziemców oczywiste i banalne ... tutaj kłaniają się wolterowscy "prostaczkowie": Kandyd i Mikromegas, a może nawet odległy krewny, Tarzan w Nowym Jorku ( z zachowaniem wszelkich proporcji, oczywiście); wszyscy oni pod znakiem tarotowego, wiecznie wędrującego Głupca, który bynamniej głupcem nie jest.
Czasami bystre oko obserwatora wyławia nieuchwytne dla zagonionego ogółu szczegóły przemian obyczajowych, nad którymi warto się zatrzymać i zastanowić. A jak twierdził profesor Tatarkiewicz, od dostrzegania takich zastanawiających znaków zapytania w otaczącej rzeczywistości zaczyna sie nauka mądrości...
No i ten czarujący nastrój rozluźnienia, niefrasobliwości i swobodnej gawędy, rys w naszej polskiej rzeczywistości zwany "cygańskim". Uwaga na ten nastrój: pozory mylą, nastrój ten nie oznacza bynajmniej bezmyślnego ględzenia... narrator, podobnie jak w przypadku opowiadań Marka Twaina, to mądry czarodziej ukryty pod poczciwą maską Jednego z Nas.
Cóż więcej? Teraz pozostaje już tylko sięgnąć do niepozornie wydanych książeczek Anatola Diaczyńskiego. Reszta należy do czytelnika...
Mirosław Grudzień - ANATOL DIACZYŃSKI – „KRESOWY MARK TWAIN” – ewolucje pisarza
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: kąciki autorskie