Za tą bramą jest droga do Polski.
Tam krew w ziemię wsiąka, by rodziła,
Pług na Ciebie czeka pośród ostu
Tak cierpliwy, jakby nic nie było…
(piosenka więzienna z czasów II wojny światowej)
Kazimierz Sobolewski: Moja droga do Polski, Armoryka, Sandomierz 2012, ss 388, il.110.
Do zbioru książkowych edycji pamiętnikarskich o tematyce zesłańczej doszła w ubiegłym roku ciekawa pozycja; nastąpiło to w nadwiślańskim Sandomierzu. Tamtejsze, skądinąd bardzo interesujące wydawnictwo ambitnych, wręcz naukowych książek ARMORYKA wydało wojenny pamiętnik znanego sandomierskiego lekarza Kazimierza Sobolewskiego (1919 – 1968). Trzeba tu dodać: lekarza bardzo zasłużonego, a zarazem obozowego poety.
Książka nosi znamienny tytuł MOJA DROGA DO POLSKI. Przygotowanie pamiętnika do wydania to praca członków rodziny Janusza i Piotra Sobolewskich. Oni to dostarczyli dodatkowych informacji biograficznych o autorze i całym zaangażowanym patriotycznie lekarsko-wojskowym rodzie Sobolewskich z Sandomierza. Lekarzem wojskowym, przedwojennym działaczem ruchu narodowego i wojennym wydawcą podziemnej gazety był już ojciec Kazimierza, doktor Wincenty, major WP. Młodszy brat Kazimierza Janusz, student medycyny na tajnych „kompletach” UW i żołnierz Polski Podziemnej, zginął w powstaniu warszawskim. Studia medyczne Kazimierza, jego działalność w ruchu narodowym, wojenne funkcje polityczne, działalność wydawnicza w prasie podziemnej sprawiają zatem wrażenie kontynuowania rodzinnej tradycji.
Nawet pobieżny rzut oka na bardzo liczne i różnorodne zajęcia, którym poświęcał się Kazimierz podczas wojny i zesłania, rysują przed naszymi oczyma obraz człowieka niesamowitej wręcz energii, tytana pracy i żelaznej woli, a przy tym człowieka z szerszą wizją świata i tego, co robi; zdolnego do samodzielnej refleksji, i do ważnych etycznych wyborów. Kontynuacja studiów w trudnych warunkach powrześniowego IV rozbioru Polski 1939, w opanowanym przez Sowietów Lwowie, połączona z pracą w Instytucie Tyfusu, następnie zaś praca w ubezpieczalni społecznej i klinice uniwersyteckiej, i w końcu praca lekarska w sowieckim łagrze – to jeden, zawodowy aspekt jego ówczesnego życia.
Wydawanie konspiracyjnych gazet w Sandomierzu i we Lwowie, wojskowa przynależność do AK, działanie w podziemnych strukturach politycznych SN i we lwowskiej Delegaturze Rządu na Kraj – to drugi, podziemny wymiar jego działalności, który doprowadził l go do uwięzienia, sowieckiego sądu i osadzenia w północnym łagrze. Do tego trzeba dodać epizody przechodzenia „zielonej granicy” miedzy zaborami hitlerowskim i stalinowskim, życie po obydwu stronach okupacyjnego kordonu, ukrywanie się, wędrówki ściganego…
Zadenuncjowany i przejściowo uwięziony przez Sowietów za ukrywanie wojskowej broni… następnie zagrożony ponownym aresztowaniem przez lwowskie NKWD, ucieka na obszar okupacji niemieckiej, w rodzinne strony – do Sandomierza i okolic, gdzie oczywiście aktywnie działa w konspiracji. W 1942 roku, zagrożony z kolei przez niemieckie Gestapo, powraca do sowieckiego Lwowa, kontynuuje studia, pracuje i nieustannie konspiruje. Kres temu aktywnemu życiu konspiratora kładzie ponowne wkroczenie Armii Czerwonej, aresztowanie wraz z innymi członkami Delegatury Rządu, wyrok śmierci zamieniony na 18 lat łagru, wywózka do północnego „archipelagu Gułag”, docelowe osadzenie w obozie pracy w miejscowości o nazwie Inta (Autonomiczna Republika Komi).
Myliłby sie jednak ten, kto sądziłby, że to kres aktywności tego niestrudzonego człowieka. Sowieckie władze obozowe szybko poznały się na jego wartości jako wykwalifikowanego, zdolnego lekarza i doceniły go w swoisty sposób, kierując do pracy w tzw. miasteczku sanitarnym (Sangorodok). Zawdzięcza to lękowi łagrowych wierchuszek przed ciągle zagrażającymi epidemiami. Znów miał więc wiele rozmaitych zajęć: lekarz w oddziale zakaźnym i położniczym, anestezjolog przy operacjach chirurgicznych, potem ordynator wydziałów wewnętrznego i ocznego. Do tego organizator i szef punktu krwiodawstwa i laboratorium analitycznego, kierownik szkolenia laborantów… należy tylko podziwiać niespożyte siły tego prawdziwego „człowieka-orkiestry” i zastanawiać się, skąd je brał. Bo dochodziło tu jeszcze aktywne pomaganie współbraciom-zekom, medyczne badania naukowe ale i pisanie wierszy oraz inna działalność kulturalna.
Ten bogaty wojenny życiorys lekarza-konspiratora, sylwetki renesansowo bogatej i wszechstronnej, mógłby stać się kanwą awanturniczej dumasowskiej powieści i sensacyjnego filmu wojennego w stylu Komandosów z Navarony, albo może porywającego telewizyjnego serialu. Gdy jednak przystąpimy do lektury tego pamiętnika, możemy przeżyć pewien zawód. Te wszystkie wydarzenia, które ktoś inny ubrałby w szaty sensacji, Autor opisuje w skromny, nieefektowny sposób, jakby to był wydarzenia codziennego, normalnego ludzkiego życia, zaś element ryzyka, zagrożenia – czymś oczywistym.
Trzeba jednak pamiętać, że są to relacje przefiltrowane przez odzierającą z emocji późniejszą, refleksyjną pamięć Autora , która przechowała je pieczołowicie przez cały okres wojenny – aż do zwolnienia z łagru w epoce chruszczowowskiej „odwilży” i powrotu do rodzinnego Sandomierza w 1955 roku. Po tej dacie musiały one jeszcze odczekać swoje – zanim, uporządkowane i uzupełnione, przybrały postać gotową… nie, jeszcze nie do druku, czas druku nadszedł dopiero po transformacji ustrojowej, w wiele lat po śmierci Autora. To z kolei dokonało się za sprawą głównie syna Janusza (też sandomierskiego lekarza), redaktora tej spuścizny, „akuszera” i do pewnego stopnia współautora kształtu ostatecznego. Można powiedzieć, że to syn właśnie – kontynuator powołania ojca, kolejna sylwetka rodowej sagi – „przeciął pępowinę” i umożliwił temu dziełu samodzielne istnienie w świecie.
Nie są to więc już żywe strzępki tamtego wojennego ”życia na gorąco”, za takie mogą uchodzić jedynie załączone do książki listy (które też z oczywistych względów nie mogły być wtedy pisane tak, jakby się chciało i jakby się to robiło w czasach pokoju, w wolnym państwie). Miejsce początkowych silnych emocji (można dostrzec ich ślady w narracji) zajmuje tutaj różnego typu refleksja, psychologiczna i polityczna, połączona ze świetnym, literacko-reporterskim zmysłem obserwacji, pozwalającym na utrwalanie przemijających momentów, kontrastowych migawek, pejzaży – o niezwykle sugestywnej sile wyrazu i wręcz symbolicznym wymiarze, szczególnie w chwilach, gdy Autor, jak rasowy pisarz-epik, pozwala poczuć „gorący oddech historii”.Trudno byłoby nie zauważyć tych literackich walorów pamiętnika Sobolewskiego.
Pamiętnik Sobolewskiego cechuje się ono budową „otwartą”. Przypomina to nieco eksperymenty formalne Mickiewicza w III Części Dziadów, gdzie wieszcz swój obraz carskiej Rosji zawarł również w zestawie rozsypanych i luźno powiązanych form literackich. Tą właśnie drogą Sobolewski przetworzył swoje autobiograficzne wspomnienia w rodzaj niepośledniego dzieła literackiego, należącego w zasadzie do tego szczególnego typu literatury, który określa się jako „literatura faktu”.
Czytelnik otrzymuje tutaj narracyjny prozatorski pamiętnik zestawiony z wierszami, uporządkowane i zdyscyplinowane słowo autorskiej narracji zestawione z surowymi dokumentami i pisanymi ad hoc listami. Fragmenty czysto wspomnieniowe, pisane z pewnej perspektywy czasowej, przefiltrowane przez refleksję – z tekstami o charakterze reportażowym (końcowe opisy powrotu do Kraju). Epizody bardzo kameralne, o wymiarze teatralnym (sceny z cel więziennych) współgrają z epicką panoramą wydarzeń (migawki z pierwszych tygodni wojny we Lwowie).
Ten zmysł epicki, przenoszący indywidualne doświadczenia człowieka w szerszą pespektywę historii, wyraża się bardzo wyważonym stylem, który unika zbyt mocnych słów, cechuje się rzeczowością, dyskrecją i jakby nawet pewną wstydliwością. I to nadaje tym pamiętnikom niezwykłą sugestywność. Narracja odautorska, momentami (pod wpływem okoliczności) szorstka i „nieoheblowana”, bywa tu zadziwiająco wysokiej klasy. Można w niej dostrzec od czasu do czasu wyraźny nerw dramaturgiczny, a także zmysł paradoksu, kontrastu, co uwidacznia się w scenach jak gdyby „filmowych”.
Jako przykład niech posłuży migawka z finału tej wojennej odysei. Autor, już zwolniony z obozu były zakliuczonyj, żywy człowiek, który przetrwał – na tle potężnej bryły milczącego i martwego mauzoleum ze zwłokami Stalina… snujący podsumowującą refleksję: „jak sprawiedliwy jest Bóg”. Znakomita literacko pointa, którą dopisało życie.
Innym zabiegiem o bardzo literackich walorach jest ton końcowej relacji (drogi powrotnej), operującej efektem wręcz symbolicznej ciszy. Cisza ta, cisza chruszczowowskiej „odwilży”, cisza ulgi śmiertelnie zmęczonych ludzi, cisza cmentarna i żałobna – to zupełnie inna cisza niż złowroga stalinowska cisza terroru, współbrzmiąca z oficjalnym, rytualnym hałasem, z tryumfalnymi fanfarami i peanami, zagłuszającymi krzyki ofiar. Nasuwa się w tym miejscu wyraźna analogia z tytułem obrachunkowej powieścią rosyjskiego pisarza Jurija Bondariewa Cisza (1962 r.) Ten pozbawiony swojego najbardziej odrażającego, niewolniczego elementu ZSRR chruszczowowskiej odwilży jest w tej finalnej relacji stale kontrastowany z tak niedawną, przeraźliwą Bolszewią stalinowską.
Można przy uważniejszym czytaniu dostrzec tutaj, że zarówno Autor jak i jego syn-redaktor to przecież typowe dusze polskie, wykarmione specyficznie polską, literacką i malarską tradycją obrazów Zesłania i Sybiru – tej mickiewiczowskiej z Ustępów III Części Dziadów, tej Słowackiego z Anhellego i tej z malarstwa Artura Grottgera. Ten mroczny ton polskiej „drogi przez mękę” od czasu do czasu tutaj pobrzmiewa, ale Autor nie pozwala mu zdominować całej relacji. Można także zauważyć, że Autor jak gdyby polemizuje z tą anhelliczno-grottgerowską tradycją, przełamuje ją, zastępuje ją nowym cyklem symboliki narodowej. Jakby na przekór tej wpojonej tradycji nieludzkiego, mrocznego pustkowia Autor zaznacza, że nie jest to bynajmniej pustkowie, ale świat zasiedlony żywymi ludźmi, którzy zachowują dobre i złe cechy ludzkie nawet w świecie północnego Gułagu. Zaznacza też, że w gruncie rzeczy jest to ziemia piękna, a ludzie – dobrzy. On sam i jego towarzysze to nie klasyczni męczennicy, bierne ofiary. Wręcz przeciwnie, ci ludzie wepchnięci w te nieludzkie warunki chcą żyć, walczą o życie i o stworzenie sobie możliwie najznośniejszych warunków. I nie dotyczy to tylko więźniów, tych na samym dole. Również ci względnie uprzywilejowani (nawet sami dozorcy) też czują się do pewnego stopnia skazanymi ofiarami systemu, co więcej, mają często silną świadomość, że lada dzień sami mogą trafić do łagru w charakterze więźnia, a więc przepaść między nimi i więźniami nie jest aż tak absolutna.
Te zasadniczo złe cechy „tych z góry” to cechy walczącego o byt zwierzęcia, wyszarpującego pokarm słabszym, bez szczególnego sadyzmu, bez emocjonalnego zaangażowania w programowe szkodzenie więźniom. Ot, posłuszni urzędnicy-wykonawcy, przy okazji nader często skorumpowani i żerujący na więźniach. Nie dostrzegamy w tym gronie jakichś zacietrzewionych fanatyków-ideowców. Widzimy za to zanik zmysłu moralnego, gdy kradzież tego, co się należy innym, wydawała się pewnym ludziom zdrową troską o siebie i swoich (postać lejtenanta Barana). Inną historią są opisane przypadki więźniów kryminalnych, bestialskich w swym okrucieństwie i szerzonym terrorze… ale też zasadniczo po to, aby lepiej przeżyć. Ta hierarchia wzajemnych współzależności oprawców i ofiar, beznadziejnie uwikłanych w pajęczej sieci Systemu – to pewna ważna nowość w polskim spojrzeniu na świat Gułagu.
Na tym tle Autor (wraz z towarzyszami łagrowej pracy) jawi się oczom czytelników nie jako bezwolny męczennik, przytłoczony rozpaczą i melancholią. Wręcz przeciwnie, nabiera cech dobrego, prometejskiego tytana, niosącego pomoc słabszym, przegranym, cierpiącym i bezsilnym. To człowiek niesłychanie aktywny, a zarazem niezwykle „zwyczajny” i skromny, któremu duma z własnej siły i „pozytywności” ani na chwilę nie uderza do głowy. To wręcz dobroczynny cywilizator, nie tylko dla więźniów, ale i dla całej okolicy, który dzięki swym kwalifikacjom przemienia dziką, zabitą dechami północną głusz w zalążkowe ognisko współczesnej higieny i opieki zdrowotnej, cywilizacji i nawet kultury (działalność kulturalna Sobolewskiego z więźniami to osobny rozdział). Przynosi więc tej ziemi bardzo realne dobro, i nie płynie ono tylko z wymuszenia przez władze.
Wizja zesłania i obozu traci w ten sposób swoje cechy tragicznego romantyzmu – staje się zasadniczo pozytywistyczna.. zawiera też ziarno jakiegoś egzystencjalistycznego optymizmu nawet wbrew nadziei. W najgorszych nawet warunkach ma u Sobolewskiego zastosowanie trudna, ale i heroiczna etyka ludzkiego zaangażowania, ludzkiej powinności: walki o dobro człowieka mimo wszystko. Takie przesłanie zdaje się nieść ta relacja z aktywnego życia łagrowego więźnia-lekarza.
To prawda, że dużo z tej aktywności (i względnej swobody działania) zawdzięcza Kazimierz swojej wyjątkowej pozycji lekarza w sowieckim systemie łagrowym. Gdyby nie to, jego los łagiernika byłby o wiele bardziej typowy i ”klasyczny”: los bezbronnej ofiary, skazanej na powolne wykończenie się. Jego działalność nie w pełni nadawałaby się na masowo powielany wzorzec zachowania zeka. Dla porównania niewolnik-drwal, w podobny sposób zaangażowany w wyrąb sowieckiego lasu, robiłby wrażenie śmieszne. Różnica polega na tym, że praca łagrowego lekarza miała dwa aspekty – przede wszystkim pracy dla ludzi, zgodnej z lekarskim powołaniem a dopiero na drugim planie pracy dla zbrodniczego systemu. A więc ta łagrowa postawa Kazimierza Sobolewskiego, wyrażająca się w aktywnej pomocy innym, nadaje się jednak na wzorzec.
Ta postawa lekarza-humanisty mocno rzutuje na jego wojenny i obozowy stosunek do innych nacji, co może zaskakiwać, jeżeli się zważy, że ruchowi narodowemu (z którym się utożsamiał) gorliwie przyklejano etykietkę radykalnego, wojującego nacjonalizmu, ba! szowinizmu dyskredytującego inne narody. Sobolewski nie jest bezkrytyczny wobec swoich ani hiperkrytyczny wobec obcych. Nie czyni z Polski umęczonego Chrystusa, niewinnego i doskonałego. Jego wizja historii nie jest idealizacją. Wspomina błędy polityki polskiej na Kresach. Wytyka krótkowzroczność i nieodpowiedzialność polskich władz przedwojennych, z wyrzutem i goryczą wspomina polskie nieprzygotowanie do wojny. Nie oszczędza rodaków. Podkreśla polską solidarność w obliczu najazdu, wytrwałość, przytomność umysłu, zimną krew i zaradność zwykłych ludzi wobec katastrofy, która wydawała się osiągać wymiary Apokalipsy. Wspomina też jednak przypadki donosicielstwa i zdrady, właśnie ze strony niektórych Polaków. Nie demonizuje gorliwszych i mniej gorliwych sojuszników Hitlera – Słowaków i Węgrów. Nie miota klątw ani złorzeczeń, bardzo oszczędnie używa wielkich słów i emocjonalizmów. Gdy pisze o sowieckiej Rosji, nie mówi o ohydnej, ”nieludzkiej” ziemi, zamieszkałej przez szatany w ludzkiej skórze. Nie ma tu (tak dzisiaj popularnej) stylizacji na Golgotę, nie ma atmosfery Apokalipsy i piekła.
Co do Ukraińców, ma duże zrozumienie dla ich desperacji, podsyconej także przez polskie błędy polityczne, wspomina przy okazji wcześniejszy Wielki Głód na Ukrainie sowieckiej. Pokazuje uwikłania ludzkie, pokazuje, w jaki sposób z etnicznego egoizmu, ale i z rozpaczy, krzywdy, indoktrynacji, z fałszywie rozumianej wspólnotowości rodzą się agresja i nienawiść. Jak rozpadają się więzi dobrosąsiedzkie, międzyludzkie, właśnie na przykładzie stosunków wzajemnych Polaków i Ukraińców. Wspomina także (w epizodach więziennych i obozowych) sympatyczne sylwetki Ukraińców, a także przedstawicieli innych grup etnicznych. Uderza tu jakiś niezadekretowany, spontaniczny, więzienny i obozowy lekarski „internacjonalizm” Autora, jakby niezamierzone odwrócenie oficjalnego internacjonalizmu bolszewików. Są tu ludzie różnych narodów i w każdym z opisanych znajduje ludzi bardzo dzielnych i dobrych – ale też i upodlonych, sprzedajnych, zezwierzęconych, złych od podszewki.
Autor nie podkreśla jakichś szczególnie negatywnych „narodowych” cech samych Rosjan. Ba, rosyjski lejtenant Sasza wypada bardzo na korzyść w konfrontacji z witającą Autora na granicy polską jednostką wojsk specjalnych. To ten Rosjanin wybronił przecież Autora od kolejnej upokarzającej rewizji osobistej, tym razem ze strony rodaków, reprezentujących wytęsknioną Ojczyznę. Odzywa się tutaj typowo literacka umiejętność dostrzeżenia i wychwycenia ukrytej ironii faktów i zdarzeń, w pojedynczym życiu ludzkim i w dziejach.
Można się domyślać, że w wyborze tytułu odezwała się u Autora swoiście polska tradycja mickiewiczowska – wzorzec „Polaka-pielgrzyma”, nasuwający na myśl kodeks honorowy jakiegoś dawnego rycerskiego zakonu. Znamy go z III Części Dziadów, z Pana Tadeusza, z Ksiąg pielgrzymstwa i narodu polskiego. Ta ponadczasowa wspólnota polskich losów łączy Mickiewicza i polskiego lekarza Kazimierza z XX wieku. Wspólne są tu wątki uwięzienia, skazania, zesłania – za to, że jest się Polakiem-patriotą. Zdarzyło się, że niegdysiejszy wchodzący w życie młodzieniec Kazimierz wyjechał w 1939 roku za granicę, i po powrocie nie zastał już dawnej Ojczyzny, odeszła, przeorana okupacyjnymi kordonami. Do nowej Ojczyzny – takiej, jaka realnie mogła zaistnieć po wielkiej katastrofie – droga była długa i bolesna. Była okresem prób charakteru i postawy moralnej, była okresem rozwoju i sprawdzania jego człowieczeństwa.
Zapewne też Autorowi nasunęła się tutaj mickiewiczowska myśl, że nie wystarczy urodzić się Polakiem, członkiem pewnej wspólnoty etnicznej i językowej, na pewnym terytorium. Że słowa „Polak” i „Polska” znaczą coś więcej, mają wymiar symboliczny i wręcz metafizyczny na ogólnym tle kondycji ludzkiej. Samo bycie Polakiem staje się rodzajem życiowego powołania, jakby wtajemniczenia w swoiste, niezrozumiałe dla obcych, odziedziczone po przodkach misterium. Do miana Polaka i do Polski trzeba dorosnąć, dojrzeć. Trzeba sobie na to zasłużyć, także przez cierpienie, przez osobiste ofiary.
Mirosław Grudzień
Mirosław Grudzień - „ZA TĄ BRAMĄ JEST DROGA DO POLSKI”
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: kąciki autorskie